To była moja ulubiona zabawa. Można było się w nią bawić wszędzie. W za ciasnych mieszkaniach zakładowych, kiedy trzeba było wykazać się nie lada sprytem, wykorzystując wannę lub wieszak w przedpokoju, czy na podwórku, na którym wszyscy rozbiegali się w cztery strony świata. Szukaliśmy się wytrwale, żeby nie zhańbić się hasłem: „Pobite gary” – znakiem naszej kapitulacji lub oszustwa. W chowanego bawiło się po to, żeby znaleźć. Albo być znalezionym. Albo zaklepać. Wedle uznania. Nikt nie chciał być nieodnalezionym.
Dzisiaj chowamy się przed światem, kiedy nam źle. Bo w pracy było do bani. Bo partner się znowu czepia. Bo dzieci dały w kość. Kilkugodzinne siedzenie pod kołdrą, najlepiej w otoczeniu pysznej kawy, lodów i dobrego filmu, absolutnie nie jest złe. Ba, mogłabym już elaboraty pisać na temat dobroczynnych skutków kokonowania. Kokonowanie nie pyta. Kokonowanie rozumie. I takie tam. Tak, w słowniku nie znajdziecie słowa: „kokonowanie”. Ukułam ten słodki termin, by naukowo uzasadnić moją niechlubną potrzebę siedzenia pod kołdrą po wyczerpującym dniu. Zwłaszcza wtedy, kiedy czeka wiele pracy w domu. Co na to Szanowny Pan Miodek?
Gorzej jest jednak, gdy chowamy się pod ubraniami. Zakładamy niezliczone warstwy wdzianek w kolorach, których pozazdrościłby nam niejeden kameleon. Ewentualnie partyzant. Po co? Żeby stać się niewidzialnym. Żeby nas nie było widać. Żeby nikt nie zauważył, że jesteśmy niedoskonali. Że rozmiar już dawno nie ten. Że blizna. Że chory. Po co razić idealne społeczeństwo? Żeby wytykano nas palcami? Wyśmiewano: „że nic z sobą nie robię”? Albo, nie daj Boże, żałowano, że tacy biedni? Lepiej się schować. Nie wyróżniać z tłumu. Nie przyciągać wzroku.
Potem można przestać wychodzić z domu. Po co w ogóle się ubierać, jeśli można cały dzień w piżamie chodzić? Jeśli można się nie czesać i przestać myć zęby. I tak cały czas są brudne, bo jemy. Jemy za dużo. Bo to przyjemne. Jedyna przyjemność, na którą możemy sobie pozwolić bez wychodzenia z domu. Bo jedzenie dowiozą. W każdych ilościach. Można też nie jeść wcale. Bo to takie nieważne wobec bólu istnienia. Trzeba tylko uważać na rodzinę i znajomych. Żeby nic nie zauważyli. Żeby nie zaczęli pytać. Pocieszać. Wysyłać do lekarza. Załatwiać leków. Misjonarze. Chcą się czuć potrzebni. Tak naprawdę są egoistami, których nikt nie obchodzi. Prawda?
Najgorzej chowają się jednak ci obok nas, co to zawsze ubrani jak z żurnala. Z uśmiechem do ósemek. Z włosami bez odrostu i idealnym makijażem. W pracy perfekcyjni. Aż za bardzo. Lizusy jedne. W domu oddany partner i świetnie uczące się dzieci. Podobno same sprzątają. Czemu inni mają takie szczęście? I jeszcze te wakacje. Co roku gdzieś indziej. Uśmiech nr 5 na plaży na Majorce. Buziaki z Włoch. Pozdrowienia z Tajlandii. I tylko idealni wiedzą, po co im przeciwsłoneczne okulary w samochodzie nawet w pochmurny dzień. I czemu zwykłe piosenki doprowadzają ich do łez. Podobnie jak reklamy. I jak to jest leżeć kilka godzin bez ruchu, patrząc przed siebie lub nie patrząc wcale, kuląc się pod kocem i udając drzemkę.
Nie znam słów, którymi mogłabym zmienić świat.
Po prostu… pozwól się odnaleźć.
Pamięci B.