Zaczęło się pięknie. O tak, wciąż mam to przed oczami. Wracam do domu. Obiad ugotowany. W powietrzu unosi się zapach drożdżówki z truskawkami. Podłoga umyta. Dzieci ogarnięte. Nikogo nie trzeba wozić na dodatkowe zajęcia, a żona chce wyłącznie drożdży. Nie torebki, nie nowych butów, ale drożdży, bo ona teraz będzie pizzę robiła i chleb piekła. Myślę: „Jak cudownie! To nie może być prawda!” I stoję pod Biedronką uzbrojony w rękawiczki i maskę, nie zważając nawet na pot i godzinne kolejki. Niech się żona spełnia, a co. I patrzę z dumą na innych, co to też za drożdżami stoją. Mrugamy do siebie ze zrozumieniem. Wracają stare, dobre, patriarchalne czasy, kiedy to każdy w domu wie, gdzie jego miejsce.
Wkrótce odkryłem kolejne pozytywy. Oszczędności. Koniec ze snuciem po galeriach, robieniem paznokci, fryzjerami i kosmetyczkami. A mimo to żona przyzwoicie wygląda. Chwalę własnoręcznie wymalowane paznokcie i zrobione odrosty, obliczając, ile tygodni musi potrwać kwarantanna, by starczyło na nową kosiarkę. I wreszcie przestała chodzić na siłownię. Bóg wie, kogo ona tam spotykała. A teraz grzecznie robi brzuszki pod moim okiem. Bezpieczna i wysportowana.
Niestety przeoczyłem ten dzień, kiedy wszystko zaczęło się walić. Musiało się zacząć jakoś niepostrzeżenie. „Od dzisiaj ćwiczę jogę” – zakomunikowała o poranku. „I nie chcę już porannej kawy, będę piła sok z grejpfruta”. „Dobrze” – odpowiedziałem między jednym a drugim kęsem jajecznicy. „Też powinieneś zmienić nawyki żywieniowe. Niezdrowo jeść jajecznicę z chlebem. Mieszasz węglowodany z białkiem”. Chyba nie muszę Wam mówić, że to śniadanie od razu mi obrzydło. Ale to był dopiero początek. Końca oczywiście. A nie, końca nie widać.
Potem zaczęły się mantry. Wyczytała w książkach, że to uspokaja i daje szczęście. Myślałem: „A niech śpiewa”. Czemuż jam jej wtedy nie zakneblował? Mówiła, że światło na nią spływa i marudzeniem nie mam burzyć jej złocistej energii. I że też powinienem zacząć medytować, bo to zdrowe dla umysłu. A potem zaczęła łazić po polu w poszukiwaniu mniszka lekarskiego. „Syropy będę robić” – powiedziała, stojąc w kaloszach i starym swetrze. Już wtedy pomyślałem, czy nie lepiej jednak było ją puszczać do galerii w szpilkach. Albo nawet na tę siłownię w obcisłym wdzianku. Wreszcie przyszła pora na sosnę. Zaangażowała przyjaciółkę i chodziły po lesie, zrywając pędy. Wstyd kolegom powiedzieć. Dzwoniłem do jej męża. Też jest na skraju wyczerpania.
Nie muszę Wam mówić, że skończyły się wypasione obiadki. Zamiast frytek i pieczonych ziemniaczków wjechały kasze (Boże, jak to śmierdzi) i pełnoziarnisty makaron, co to zawsze jest al dente. I cukinia w setkach postaci. Wiecie, że można zrobić ciasto na pizzę z cukinii? Nie? Ja też nie wiedziałem. Chleb tylko razowy. Kilka razy sprawdzałem, czy nie ma białego w zamrażalniku z czasów jak w sklepach nic nie było. Zwłaszcza papieru i makaronu. Pamiętacie zresztą.
No i doszły koszty. Najpierw szklarnia i setki donic. I sadzonki. Bo ona teraz sama będzie hodowała pomidory i ogórki. Przecież ona przez 20 lat małżeństwa nie zasadziła żadnego warzywa! A teraz poczuła powołanie czy inne ustrojstwo. Chodzi do nich o świcie i z nimi rozmawia. Do tych roślin właśnie. Podobno to na nie działa. Tylko ja się zastanawiam, czy sąsiad przypadkiem nie za blisko mieszka.
I bokiem mi wyszło to oszczędzanie na kosmetyczce. Teraz ma paznokcie niepomalowane, bo ona chce być naturalna. I liczy siwe włosy na głowie, bo przecież to nie wstyd, że ma. A ja się zastanawiam, jak jej zafundować porządnego fryzjera, co by nie urazić jej świetlistości na głowie. Ktoś coś?
Dzisiaj zapowiedziała, że jutro na obiad zupa z pokrzywy. Tak, dobrze widzicie. Bo na anemię dobra. A skąd ona wie, czy mam anemię? Więc ja się tylko tak uniżenie zwracam do Szanownego Pana Ministra, przyspieszmy to odmrażanie gospodarki, bo ja tu na zdrowie padnę.